wtorek, 22 maja 2012

Wstyd?




W Wielkiej Brytanii mają odbyć się igrzyska olimpijskie w lipcu.
Właściwie to już Anglicy zaczęli świętować to wydarzenie. Entuzjazm, radość - to można zauważyć w mediach.
Nawet polskie media chętnie korzystają z tej atmosfery i pokazują co i raz, londyńskie przygotowania.
Wygląda to tak radośnie, świeżo, że serca chwyta zazdrość.

Nasze święto, czyli EURO 2012 rozpoczyna się w czerwcu.
Niedługo.
Czy może znajdzie się ktoś, kto czuje atmosferę święta?
Przecież to jeszcze większy powód do radości niż olimpiada.
Wszak piłka nożna wyzwala emocje niemalże sięgające zenitu.
Gra zespołowa.
Można się integrować, cieszyć, szaleć, śpiewać, przeżywać, emocjonować.
Nie wierzę, aby atmosfera mistrzostw nie udzieliła się wszystkim, nawet tym, co za piłką nie przepadają. Przecież będziemy mieć swoich faworytów, których wesprzemy gardłem, życzliwością, emocjami.
Dlaczego nie cieszymy się już, teraz, wcześniej, skoro Anglików stać na radość 2 miesiące wcześniej?
Uczmy się od lepszych i ich naśladujmy.
Dlaczego zakładamy,przewidujemy z upodobaniem ciemną stronę nawet najjaśniejszych zjawisk?
Po co?
Zrobi się nam z tego powodu lepiej?
Widzieliśmy czarno i wykrakaliśmy?
Czy nie można raz wykrakać cudownych, radosnych zdarzeń.

Czy musimy zawstydzać się nawzajem  na potęgę, za hymn na EURO?
A cóż to za kulturalne wydarzenie to EURO, że cokolwiek innego byłoby lepsze?
Czy to, ze małe dzieci nauczyły się całej piosenki, bo jest łatwa, rytmiczna, wpada w ucho i można ją śpiewać ile sił w płucach, to powód do wstydu?

Może warto byłoby pogodzić się z tym, że jaka impreza, taki hymn?

Pogodzić się z tym, że bawimy się przy prostych wpadających w ucho melodiach?
Tacy jesteśmy.
Pewnie nie tylko MY
I wreszcie zamiast marudzić zacząć się bawić?

 

P.S.
Nie jestem specjalną fanką futbolu, ale cieszę się bardzo na wspólną  imprezę:)
Cieszę się również, że będziemy się mogli pokazać jako Gospodarze
Oczywiście jestem pewna, że wzbudzimy uznanie w obserwatorach

Nic nie poradzę, że ma to dla mnie znaczenie.

środa, 16 maja 2012

Polityka z bzem i konwalią w tle


Arystoteles rozumiał ją jako rodzaj sztuki  rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne.



Kierując się tą wiedzą, jakiś czas temu przed wejściem do domu posadziłam magnolię, pod nią konwalie, obok szczepiony na pniu bez , a pod nim różanecznik.



 A wszystko to w kolorze lilaróż(oczywiście oprócz konwalii). Wchodząc wiosną do domu(czyli naszego mikro państwa), moja rodzina doświadcza nie tylko urody kwiecia, ale również oszałamiającego zapachu (woń bzu miesza się z konwalią).  Tym sposobem wszyscy odwiedzający  wchodząc są dobrze, pozytywnie  nastawieni.
Możemy więc rozwiązywać problemy, kierując się dobrem wspólnym. Udaje się.



 Inaczej byłoby gdybym kierowała się nowożytną definicją polityki wg. teorii Maksa Webera (polityka to dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy, czy to między państwami, czy też w obrębie państwa, między grupami ludzi, jakie to państwo tworzą).
Mało ważna byłby  atmosfera, otoczenie, nastrój, czy dobro wspólne. Po co się rozdrabniać?
Przecież chodzi w gruncie rzeczy o to, czyje polecenia kto będzie wykonywał.
Czy ja czyjeś, czy też inni moje?
Co tam konwenanse, tradycja, dobre wychowanie, umiar?
Wszystko co nie zbliża mnie do celu jakim jest zdobycie władzy, traci znaczenie.
Zastanawiam się, czy może nasi politycy nie są super nowocześni?
Tak nawet, że nie śniło się nam, maluczkim?
Jak  tu na nich narzekać - wszak idą w awangardzie.

Stwierdzam  również, że jestem ortodoksyjną tradycjonalistką i zamiast władzy wybieram dobro wspólne.